Czy ugoda się opłaca (i komu)?


Świeżo upieczony adwokat, syn znanego mecenasa, otrzymuje od ojca pierwszą sprawę – wielopokoleniowy konflikt. Po rozprawie, uradowany i dumny przychodzi do ojca, informując, że udało się zawrzeć ugodę. – Ach, synu, coś ty najlepszego zrobił! – martwi się ojciec – Pradziadek prowadził tę sprawę, twój dziadek prowadził tę sprawę, ja prowadziłem tę sprawę tyle lat – a ty, z czego ty teraz będziesz żył?!

pl.wikipedia.org
 
 

Odnoszę wrażenie, że z mediacją, arbitrażem i zawieraniem ugód w Polsce nie jesteśmy zbyt oswojeni. Trochę to tak, jak z książkami, które podobno więcej osób pisze niż czyta, jeśli chodzi o sprawy związane z polubownym kończeniem sporów – więcej jest z tego szkoleń, dotacji, literatury, kursów i kursików – niż realnego, konstruktywnego działania i sukcesów.

Instytucja zawezwania do próby ugodowej przed sądem powszechnym używana jest często wyłącznie proceduralnie, służy przerwaniu biegu przedawnienia. Jeśli chodzi o kierowanie przez sąd spraw do mediacji (mediatorów), jest to kwestia wciąż rzadka i nie zawsze sprawdzająca się w praktyce – przykro to pisać, ale sprawa może rozbić się nawet o miejsce mediacji, czasem odległe i niewygodne dla stron, za to uparcie forsowane przez osobę mediatora (który z udostepnienia własnego lokalu czerpie zwykle niewielką dodatkową korzyść finansową). Moje doświadczenia z sądownictwem polubownym (arbitrażem) są znikome, choć być może i tak bogatsze niż większości adwokatów, bo w ogóle prowadzenie sprawy przed sądem arbitrażowym w Polsce, to egzotyka. Każdy spór przed sądem powszechnym rozpoczyna się pytaniem, czy strony widzą szanse na ugodę, jednak już często z góry wiemy, że wszyscy w sali traktują takie pytanie jako obowiązkową formalność. Jednym słowem system polubownego rozwiązywania sporów nadal raczej kuleje.

To nie wina instytucji, nie słabe szkolenia czy brak świadomości podsądnych wpływa na taką sytuację. Moim zdaniem – klienci instytucji wymiaru sprawiedliwości sami sobie nakładają garnitur konfliktu. Bo, proszę Państwa, każdy dobry kompromis taki jest, że żadna ze stron nie jest w 100% usatysfakcjonowana (inaczej nie byłby to kompromis). No i tu właśnie, jak myślę, tkwi problem: skoro już mamy być niezadowoleni, to żeby tak chociaż było do kogo mieć pretensje. Znakomitym rozwiązaniem jest więc powierzenie całej sprawy sędziemu, który, jeśli wyda wyrok niepomyślny, może zostać (choćby w duchu) odsądzony od czci i wiary, mamy winnego, mamy katharsis, choć częściowa satysfakcja jest. A przynajmniej tak się może wydawać.

Bo tak naprawdę znacznie lepiej będziemy czuć się po zawarciu ugody, bez tkwienia w konflikcie długotrwale (a postępowania sądowe niestety potrafią ciągnąć się latami), mogąc spokojnie zajmować się sprawami bardziej konstruktywnymi niż spór. Dlatego zawsze, kiedy przychodzi do nas klient z nową sprawą, proszę go o dokładne określenie, jaki jest czy ma być cel naszego postępowania. Rozsądek najczęściej podpowiada określone, bardzo konkretne cele. Mając je przed sobą, zawsze będziemy w stanie rozmawiać o ugodzie bez poczucia krzywdy. Przewidujemy, że możemy ustąpić ze swojej pozycji w określonym zakresie, w zamian za zyskany czas, szybsze pieniądze, czy po prostu dobry nastrój.

Odpowiadając na pytanie tytułowe: w zasadzie zawsze warto próbować zakończyć konflikt ugodą i wszystkim stronom powinno się to „opłacać”. Wszystko zależy od warunków, tego, z czego rezygnujemy i co w zamian uzyskamy. Z pewnością zawierając porozumienie, wykazujemy wiele odpowiedzialności i również dojrzałości społecznej, „biorąc sprawy w swoje ręce”. Zaś rolą pełnomocników powinno być wspieranie klientów w tych trudnych decyzjach – oraz współdzielenie odpowiedzialności za rezultat. Profesjonalny pełnomocnik powinien dążyć do takiej ugody, której warunki zapewnią bezpieczeństwo prawne i komfort mocodawcy. Zarabianie na wiecznym konflikcie dawno odeszło do lamusa.

 

Brak komentarzy:

Bardzo dziękuję za Twój komentarz :-)

Obsługiwane przez usługę Blogger.